Jarosław Dobrowolski

Mecha Fiction: epizod 1 - przedsprzedaż

Premiera 15.05.2024

Zanurz się w świecie mrocznej przyszłości, gdzie państwa już nie istnieją, a wszystkim rządzi pieniądz. W tym świecie konflikty rozwiązywane są za pomocą ogromnych maszyn bojowych, których potęga wypala pilotujących ich młodych ludzi.

Zawiera:

młody bohater, wielkie roboty, trudne relacje, dramat, tajna baza wojskowa

Premiera:

15/05/2024

Liczba stron:

216

Wydawca:

Sinister Project

ISBN

978-83-970486-1-4

Cena:

39,00 zł

zamawiam

Wysyłka po 15.05.2024

Cena:

85,90 zł

+ koszty wysyłki

ambasadorzy

Opis

W 2198 roku Polska nie istnieje, mikromocarstwa korporacyjne zastąpiły państwa, a konflikty zbrojne rozwiązywane są za pomocą wielkich pojazdów pancernych. Pilotowanie mecha daje moc, która nie tylko uzależnia, ale doszczętnie wypala.

Gdy jedna z dzielnic Okręgu Warszawskiego zostaje zniszczona przez atak terrorystyczny, młody Wit traci matkę i zostaje sparaliżowany. Trafia pod opiekę ojca, majora wojsk pancernych, który wiele lat temu zostawił rodzinę. Czy tajna baza wojskowa jest miejscem dla niepełnosprawnego chłopaka dotkniętego traumą? Czy palące pragnienie zemsty pochłonie Wita, a może go uzdrowi?

Zanurz się w mrocznym świecie przyszłości, zasiądź za sterami ogromnej maszyny bojowej. Poznaj historię cierpienia i zemsty, na które lekiem ma być najpotężniejsza broń wymyślona przez człowieka.

Fragment

Strumień skoncentrowanej plazmy spadł na nas z nocnego nieba z siłą karzącej włóczni ciśniętej przez wściekłego anioła śmierci. Przepołowione budynki się zatrzęsły, w oknach eksplodowały szyby, a potworny huk słychać było w całej aglomeracji. Nad dystryktem T Okręgu Warszawskiego zawyły syreny, zagłuszając krzyki i płacz ofiar.

Bloki, niczym wieża Babel, stale rozbudowywane wspinały się ku niebu w naiwnej ułudzie, że gdzieś wysoko ponad chmurą smogu będzie jeszcze odrobina świeżego powietrza czy ciepły promyk słońca. Atak był niczym bicz Boży, przypominający, że miejsce człowieka jest tam nisko, tuż przy powierzchni planety, razem ze szczurami, robakami i brudem.

Ktoś coś spieprzył, a może ktoś inny zwyczajnie okazał się sprytniejszy. Mogło być tak, że wywiad korporacyjny w odpowiednim czasie nie przekazał kluczowych informacji siłom szybkiego reagowania. Może ktoś kogoś przekupił. A może wcale nie trzeba było nikogo przekupywać, bo jeden czy drugi delikwent nie sympatyzował z obecnymi władzami. Czasami zastanawiam się, czy w tym pokręconym świecie ktokolwiek jeszcze z kimkolwiek sympatyzuje.

Karmiono nas zapewnieniami, że gdyby jakikolwiek wróg, wewnętrzny lub zewnętrzny, miał czelność choćby zbliżyć się do aglomeracji, wnet zniszczyłyby go ataki wyprzedzające. Zapewnienia, jak zwykle, okazały się płonne. Bez ogródek nazywam je podłymi kłamstwami.

Obrona przeciwlotnicza Okręgu powinna przecież stale funkcjonować na poziomie podwyższonej gotowości. Wszystkie oczy i wszystkie lufy winny tego wieczora patrzeć w niebo, w oczekiwaniu na znak, że nadchodzi niebezpieczeństwo. Tak się nie stało. Nikt nie patrzył. Nikt nie wiedział.

Unia PUL pozostawała w ciągłym stanie wojny z sąsiadami. Jasne, konflikt odbywał się głównie w wymiarze informacyjnym i finansowym, lecz do potyczek militarnych stale dochodziło zarówno na w granicach Unii, jak i na orbicie. Po pierwszej i drugiej globalnej wojnie korporacyjnej obecna nie miała już nazwy. Może dlatego, że nigdy się nie skończyła.

Kiedy wojna trwa, jest po prostu wojną. Zawsze wydawało mi się, że to historycy nazywali konflikty. Ta konkretna od lat metodycznie pożerała życia młodych ludzi, a teraz najwyraźniej zawitała do samego serca Unii. Długo szukałem, ale w końcu wymyśliłem dla niej nazwę – niekończąca się wojna niszczyła nie tylko życia, ale dusze i umysły kolejnego pokolenia straceńców.

Leżałem przywalony wielkim kawałem betonu, zapewne sufitu do niedawna wiszącego nad moją głową. To, co stanowiło mój azyl, moje schronienie – miejsce, gdzie czułem się najbezpieczniej w moim małym świecie, właśnie mnie zabijało. Ostre pazury zbrojenia chciwie wyciągały się ku mojej twarzy. Z betonowej materii tego, co nazywałem domem, sięgały ku mnie łapska krwiożerczych upiorów pragnących mojej śmierci.

W potylicę uwierał mnie ni to twardy, ni to miękki, ale za to cholernie nieprzyjemny przedmiot. Jak się okazało, była to okładka książki, która zajmowała honorowe miejsce na półce w moim pokoju. Odyseja – bezcenna papierowa cegła wydana w 1999 roku, zaczytana, oprawiona w twardą tekturę. Jedyna pamiątka po ojcu – nawet teraz musiała sprawiać mi ból i przypominać, że drań zostawił nas lata temu. Nie było go tutaj. Nie było go przez większość mojego życia, zwłaszcza gdy go najbardziej potrzebuję!

Nie czułem nóg i zastanawiałem się, czy to dobrze. Przypuszczam, że był to zwyczajny szok. Adrenalina wystrzeliła w żyły, siejąc panikę w organizmie, znieczulając na cały otaczający mnie horror. Najpierw wyostrzyła zmysły, potem je tłumiła, zabawiając się w roszady z rozpalonymi do białości synapsami. Mogłem odnieść rany, o których nie miałem pojęcia, a ciężar stropu pewnie chronił mnie przed wykrwawieniem. Na dobrą sprawę mogłem nie mieć już nóg.

Oddychałem szybko i chrapliwie. Od czasu do czasu męczyły mnie ataki kaszlu, który smakował żelazem. Dusiłem się. Ledwo mogłem nabrać powietrza do płuc.

Coś tam do mnie jednak docierało. Bolało mnie w klatce piersiowej i w boku. Dławił mnie betonowy pył, a czarny dym pełen oparów spalonego plastiku zdawał się wysysać ze mnie resztki tlenu. Raz po raz odpływałem w nicość, by powrócić coraz bardziej przerażony.

Wszelkie próby wysunięcia się spełzały na niczym. Nie miałem siły, by walczyć, mogłem tylko patrzeć i czekać, czy coś jeszcze na mnie nie spadnie. Czy nagłe tąpnięcie doszczętnie nie zburzy bloku lub nie przesunie ciężaru, który zgniecie mnie ostatecznie. Wystarczyły centymetry. Kości może by wytrzymały, ale wnętrze ciała zostałoby zgniecione, na tyle, że niedotlenione organy zwyczajnie by się poddały.

Łuna płonących budynków oświetlała okolicę, a dym sprawiał, że nie sposób było już odróżnić, czy jest dzień, czy noc. Chyba majaczyłem, bo miałem wrażenie, że jestem otoczony przez setki zawodzących duchów śmierci. Wyły wprost do nieba swoim żałosnym śpiewem, odprowadzając zmarłych w zaświaty.

Odzyskałem słuch na dobre, jeszcze zanim opadł kurz. Potworne piski w mojej głowie przerodziły się w kakofinię syren i alarmów, lecz wnet zagłuszyły je krzyki przerażonych i rannych. Wyobrażałem sobie, że leżę u wrót piekła, tuż przy rozpalonej ranie na obliczu ziemi, w której rozpanoszyły się śmierć i rozpacz, a potępione dusze wiją się, błagając o zmiłowanie.

Kiedy tak pomyślę, to miałem jednak sporo szczęścia. Nie dalej jak pięć metrów ode mnie, w małym apartamencie sąsiadów, malował się abstrakcyjny obraz całkowitej anihilacji. W wielkiej, wypalonej dziurze skwierczał beton zredukowany do żarzącej się magmy. Jej gorąco unosiło się w powietrzu, a smród spalenizny uciskał płuca niczym wąż duszący swą ofiarę. Wypierałem ze świadomości swąd spalonych włosów, zwęglonego mięsa i kości. Te potworne wonie wciąż wracają do mnie niemal każdej nocy, kiedy umysł zwalnia przed zaśnięciem. Czuję je całym sobą, dochodzą gdzieś z głębi mojej skóry. Dziwne, bo ponoć nie pamięta się zapachów. One jednak przyczepiły się do mnie, zupełnie jakbym nie mógł ich z siebie zmyć.

– Mamo? – usłyszałem własny, słaby i żałosny głos.

Musiałem reagować szybciej niż myślałem, lub myślałem szybciej niż reagowałem. Wiem tylko, że rozglądałem się za nią, a z moich ust wydobywały się ciche jęki przypominające kwilenie niemowlaka.

Jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałem. Wystarczyło o niej pomyśleć, a czysta groza zalewała mój mózg kolejnymi falami wrzącego kwasu. O tym, że jeszcze przed chwilą była tak blisko. O tym, że niczego się nie spodziewała. W momencie ataku znajdowała się przecież w pokoju obok, zajęta swoimi sprawami. Wykorzystywała odpoczynek po pracy, by ułożyć plan, jak na jej głodowej pensji mamy przeżyć kolejny dzień, kolejny tydzień. Jak ja i wielu innych nieświadoma nadchodzącej zagłady.

Doceniałem, kiedy mówiła mi, że jestem panem domu. Zawsze cudownie kłamała, ale taka była jej rola. To ona tworzyła mój świat, a ja byłem tylko nastoletnim szczeniakiem tulącym się do jej kolan. Czasem broiłem, czasem dostawałem pochwały, a ona starała się odgrywać rolę matki i ojca zarazem.

Mój świat rozpadł się w tysiące ostrych jak szkło kawałków, kiedy dojrzałem jej rękę leżącą na stercie gruzu. Mogłem tylko się domyślać, co się z nią stało, a to doprowadziło mnie daleko poza granice szaleństwa. Choć po policzkach ciekły mi łzy wypłukujące pył z oczu, wzrok zachodził mgłą. Byłem odwodniony, więc łzy paliły, ale nie zwracałem na to uwagi. Nie potrafiłem zlokalizować reszty jej ciała.

zamawiam

PRZEDSPRZEDAŻ trwa do 10/13/23
Czas realizacji zamówienia 2-4 dni robocze

kontakt

Z szacunku do autorek i autorów nie przyjmujemy propozycji wydawniczych. Służymy jednak wsparciem i wiedzą wszelkim osobom pragnącym rozpocząć przygodę twórcy niezależnego.

kontakt@sinisterproject.pl

+48 793 111 281

facebook

instagram

Oferta dla bibliotekPolityka Prywatności
© 2023 SINISTER PROJECT  All Right Reserved.
85,90 zł - Kup teraz